Miasto-impresja

Zachód słońca, marzec 2024

        To była ta pora marcowej doby, kiedy wszechogarniająca, ciemniejąca powoli, lecz świeża i łagodna niebieskość otulała miasto. Niebo od rana było niemalże całkiem bezchmurne. Łuna zachodzącego właśnie słońca zalewała miasto od zachodniego horyzontu różowo-promiennym światłem, które coraz bardziej bladło, przechodząc z iskrzącej złocistości przez ognisto-różane światło zachodu, aż do coraz bardziej ciemniejącego błękitu nieba. Niebiesko-chabrowa poświata rozlewała się na ulice, przenikała gałęzie drzew, otulała bryły budynków, wypełniała płuca. Była bardziej przejrzysta niż ciężka, mglista kotara zimowego zmierzchu. Nadawała perspektywie ostrzejsze kontury i bardziej nasycone barwy miejskiej panoramie. Ostrość ta nie należała jednak do tych agresywnych czy męczących - wręcz przeciwnie, klarowność pejzażu otulała wszystko i wszystkich łagodnym światłem kiełkującego spokoju i nadziei. Łagodny półmrok przecinały też sztuczne, blaski nastającego wieczoru. Elektroniczne promienie latarni ulicznych, spieszące dokądś nieustannie światła samochodów i regulująca ten nieprzerwany cykl, sygnalizacja świetlna. Kolorowe, rytmicznie migające neony. I królujące nad wszystkim ciepłe światła, zapalane coraz gęściej w oknach tysięcy mieszkań okolicznych wielopiętrowych “maszyn do mieszkania”, szpitalach, biurach i innych budynkach “użyteczności publicznej”.

        Chłodne, przedwiosenne powietrze, nasycone było jeszcze gasnącym ciepłem promieni słońca. Co ciekawe, cała ta niebiesko-świetlista przestrzeń przesiąkła też zapachem nieśmiało pojawiającej się zieleni na drzewach i krzewach, świeżej ziemi skropionej wcześniej marcowym deszczem. Całokształt składał się na znamienną dla przedwiośnia atmosferę nadziei. Czuć było w powietrzu nastrój oczekiwania na rozkwitające ciepło wiosny, które wkrótce zapewne obudzi zmęczone nieco zimą oblicze miasta i poszarzałe twarze jego mieszkańców. Chłodna, lecz jednocześnie wilgotna i szara końcówka zimy zdawała się w ostatnim czasie przeciągać w nieskończoność. Dlatego jakiekolwiek muśnięcie skóry wczesnowiosennym promieniem słońca, które z każdym dniem o kolejne minuty przedłuża swój wieczorny spektakl, budziło w głowie mgliste, lecz nabierające kształtów pomysły, a w sercu niezdecydowany zalążek odwagi do życia.

        Chłonąc wszystkimi zmysłami tamte późnomarcowe chwile, miałam nadzieję, że to nie iluzja. Karmiące się przez ostatnie lata głównie złudzeniami i lękiem o bezkształtną przyszłość, zmęczone myśli potrzebują czasem zatrzymać się i trwać przez kilka chwil w tym jednym miejscu, w jednej klatce czasoprzestrzeni. Nie wybiegając naprzód i nie wracając do tego, co już się wydarzyło. Trwając tu i teraz, choć przez te kilka chwil, dostrzec można w przestrzeni wszelkie detale składające się na niepozorną codzienność. Pozostając odrębną jednostką, można jednocześnie stopić się w jedność z chodnikiem, po którym się chodzi, powietrzem, którym się oddycha, szumem ulicy, drżącymi gałęziami drzew, wiecznie odradzającą się zielenią.

        I wówczas, w owym stanie roztopienia i płynięcia myślami niesionymi przez wczesnowiosenny wiatr, dotarłam w każdy znajomy kąt i ulicę tego miasta. Widziałam rozkwitające już na żółto forsycje wzdłuż ulicy, przy blokach i w parkach. Jaskrawa łuna światła opadała ognistą kaskadą na każdą zachodnią ścianę. Słoneczny blask odbijał się w przeźroczystych taflach wieżowców warszawskiego Manhattanu, wlewał się do okien osadzonych w ceglanych murach zniszczonych czasem, opustoszałych kamienic praskich i ostańców na Woli, których czasy świetności zapisano już w kartach przeszłości. Zachód słońca wpuszczał ostatnie światło dnia do zapalających się stopniowo okien mieszkań w wielkopłytowych, wielopiętrowych blokach, których w tym mieście mnóstwo. Okien i balkonów kameralnych, idyllicznych osiedli, które niebawem utoną w kwiatach, jak na przykład Pierwsza Kolonia Sadów Żoliborskich. Nieco oszczędniej, aura złotych promieni docierała do ciasno zabudowanych mieszkań na strzeżonych osiedlach. W różnoraki sposób opromieniała szpitalne sale, wnętrza galerii, sklepów… Dotrze wszędzie, gdzie tylko przy projekcie budynku chciano naturalnym światłem rozjaśnić wnętrza, nie zaprzepaszczając zupełnie iskry nadziei na lepsze jutro. 

        Przypomniałam sobie jak to jest po prostu gdzieś iść bez celu i chłonąć miasto każdym skrawkiem ciała i umysłu. Odnaleźć coś i trwać w nieznanym dotąd skrawku miejskiej przestrzeni, podziwiać rzeczywistość inną niż ta codzienna. Na swoim szlaku natrafić na cały teren, ulicę czy jej odnogę, w którą trzeba wejść, bo ciekawość pcha do przodu, ku odkrywaniu, ku przygodzie nabierającej kształty rysujących się z każdą dalszą chwilą ścian, murów, bram, tuneli, ścieżek, schodków, latarni, różanego krzewu, wystających korzeni, wybrzuszonego asfaltu, mozaik przestrzeni… Z kolejnym krokiem upajać się nieznanym, chwytać kadry pamięcią, jednocześnie próbując odgadnąć pierwotny sens i odnaleźć ślady tych, którzy byli tu przede mną. Wreszcie odkryć na nowo pozornie znane miejsca, które mija się często, ale rozmija się z ich istotą, historią i znaczeniem.

        Ile tych wszystkich okien, tych o lśniącej, surowej tafli, tych z plastikową białą ramą wokół, w których ktoś zapala codziennie domowe światło, tych próchniejących i rozmytych, a w końcu tych powybijanych, zakrytych dyktą czy też zupełnie zamurowanych. I ta myśl, jeszcze z dawniejszych lat, kiedy oczami dziecka oglądało się wciąż nie do końca dostępny, fascynujący świat, że każde z tych okien to pojedyncza, indywidualna historia jakiegoś życia, pełnego wielorakich zdarzeń, utrapień, problemów, wspomnień, nadziei, marzeń, planów. Umysł dziecka zastanawiającego się jaka będzie jego historia?...

        Historia jednostki może być zarazem piękna i pełna podłości, niesprawiedliwości; może zawierać momenty bezsilności, postępującej beznadziei i marazmu, a jednocześnie chwil najpiękniejszej istoty życia, kwintesencji własnego istnienia. Taka poniekąd jest też historia miasta - każdego miasta, które upadało i powstawało by, nieraz dosłownie, odrodzić się z gruzu i popiołu. Miasto destrukcji i postępu. Miasto dynamiczne, nieustannie budujące swoje “jutro”, projektujące śmiałe, nieraz utopijne wizje futurystycznej idylli. Jednocześnie próbujące zatrzymać niekiedy czas, by spojrzeć za siebie. Miasto tęsknoty, ale i nadziei na dobrą przyszłość.

        Podczas tych kilku chwil trwania zachodu słońca, postanowiłam zacząć zbierać i ubierać w całość strzępki wielu historii, które jeśli się przyjrzeć, wsłuchać i zatrzymać, opowiada przechodniom miasto. Zagłębiając się więc coraz bardziej w fakty jak i własną wyobraźnię, coraz częściej wpadałam w dziurę innej czasoprzestrzeni niczym Alicja w króliczą norę. To całkiem fascynujące, co kiedyś istniało w miejscu gdzie teraz siedzisz i czytasz ten tekst, kto oddychał tym samym powietrzem, jakie myśli czy idee przetoczyły się kiedyś przez ten skrawek zurbanizowanej i jakże innej dziś przestrzeni…

Komentarze