Ulica Ząbkowska, Koneser vol. 4
Warszawa, ulica Ząbkowska
3 października 2015
Było słoneczne, ciepłe jak na początek jesieni popołudnie. Przesycone słońcem, lecz stygnące przed zbliżającym się wieczorem powietrze pachniało kurzem ulicy i barwą bordowo-złotych liści.
Agnieszka szła Ząbkowską, targana nadmiarem emocji, stopniowo przyspieszając kroku. Czekała na niego trzy godziny, kręcąc się przy stacji metra Stadion Narodowy. Co chwila wyjmowała telefon, sprawdzając, czy nie ma od niego odpowiedzi, czy chociaż odebrał od niej wiadomość. Zaczęła powoli odczuwać chłód zbliżającego się powoli zmroku. Wreszcie pożegnała się z nadzieją na to spotkanie. Szła więc szybko, przed siebie. Potrzebowała znaleźć się w miejscu wyjętym z rzeczywistości, z reszty żyjącego swoim codziennym rytmem miasta, odrealnionym. Skręciła w bramę prowadzącą do dawnej Wytwórni Wódek Koneser, do miejsca, które odkryli dwa miesiące temu. Zatrzymała się przy budyniu rektyfikacji i oparła plecami o mur. Powoli osunęła się w dół, kucnęła, błądząc dłońmi po ziemi, kalecząc palce. Promienie chylącego się ku zachodowi słońca prześwietlały przez przęsła łączące budynki. Wyostrzały też myśli, które z bezładnej, chaotycznej masy mogły skondensować się do spływających powoli po policzkach łez. Czuła ich słony smak, wrzynające się w dłonie aż do krwi, kawałki szkła, betonowe nierówności, drżące od niespełnienia serce. Czarna spódniczka, białe trampki, rozświetlone październikowym słońcem włosy, przygryzione od wewnętrznej szamotaniny wargi i duże, zagubione oczy. Postindustrialna pustelnia stała się azylem, którego, jak niczego innego w tamtej chwili potrzebowało rozproszone w swoim istnieniu, niespełna 20-letnie istnienie, egzystujące na granicy rzeczywistości i ulotnych marzeń, które nigdy nie miały stać się rzeczywistością - przynajmniej nie w tym miejscu i nie w tym czasie.
Agnieszka szła Ząbkowską, targana nadmiarem emocji, stopniowo przyspieszając kroku. Czekała na niego trzy godziny, kręcąc się przy stacji metra Stadion Narodowy. Co chwila wyjmowała telefon, sprawdzając, czy nie ma od niego odpowiedzi, czy chociaż odebrał od niej wiadomość. Zaczęła powoli odczuwać chłód zbliżającego się powoli zmroku. Wreszcie pożegnała się z nadzieją na to spotkanie. Szła więc szybko, przed siebie. Potrzebowała znaleźć się w miejscu wyjętym z rzeczywistości, z reszty żyjącego swoim codziennym rytmem miasta, odrealnionym. Skręciła w bramę prowadzącą do dawnej Wytwórni Wódek Koneser, do miejsca, które odkryli dwa miesiące temu. Zatrzymała się przy budyniu rektyfikacji i oparła plecami o mur. Powoli osunęła się w dół, kucnęła, błądząc dłońmi po ziemi, kalecząc palce. Promienie chylącego się ku zachodowi słońca prześwietlały przez przęsła łączące budynki. Wyostrzały też myśli, które z bezładnej, chaotycznej masy mogły skondensować się do spływających powoli po policzkach łez. Czuła ich słony smak, wrzynające się w dłonie aż do krwi, kawałki szkła, betonowe nierówności, drżące od niespełnienia serce. Czarna spódniczka, białe trampki, rozświetlone październikowym słońcem włosy, przygryzione od wewnętrznej szamotaniny wargi i duże, zagubione oczy. Postindustrialna pustelnia stała się azylem, którego, jak niczego innego w tamtej chwili potrzebowało rozproszone w swoim istnieniu, niespełna 20-letnie istnienie, egzystujące na granicy rzeczywistości i ulotnych marzeń, które nigdy nie miały stać się rzeczywistością - przynajmniej nie w tym miejscu i nie w tym czasie.
Uniosła głowę, by upewnić, się, że nikogo wokół nie ma. Przez łzy dostrzegła blokujące horyzont niebieskie ogrodzenie z blachy, w oddali bloki mieszkalne na Białostockiej. Za ogrodzeniem nie wiadomo co się znajdowało, a może nie znajdowało się już nic. Wyrastały zza niego dwa niewielkie smukłe drzewka, które być może niebawem także obejmie nicość. Być może rośliny te zadomowiły się na gruzach tych części fabryki, które już zburzono, ponieważ nie były wystarczająco cenne, ani nikomu potrzebne, by utrzymać je na powierzchni.
Z betonowych szczelin ziemi wzrastała, przepychając się ku górze, drobna, lecz silna roślinność ruderalna. Dająca świadectwo, iż nawet niegdyś solidnie zabudowany obszar, po pewnym czasie braku ingerencji człowieka i jego maszyn, stopniowo na powrót zdominuje natura - czwarta przyroda. Roślinność odporna na niekorzystne warunki, pragnąca uporczywie i desperacko żyć pomimo wszystko. Kiedy przyjdzie jej przegrać w walce z deweloperem, lejącą się betonem “nową inwestycją”, przyjmie wszystko z godnością, umierając w ciszy. Jednocześnie jakby wiedząc, że niegdyś i tak zwycięży i pochłonie relikty antropocenu.
źródło: fotopolska.eu |
”Zabrakło nam tego ósmego dnia tygodnia, na wypowiedzenie niedopowiedzeń, na wyjaśnienie, co ukrywaliśmy w środku. Albo na nie mówienie niczego, lecz potrzebne były te dodatkowe sekundy, chwile i godziny na kolejny pocałunek i głębokie spojrzenie sobie w oczy, na odczytanie co mówi zmęczone tęsknotą spojrzenie.”
Wciąż jeszcze w jej naiwnym sercu trwała iskierka nadziei, że to, co ich łączy jest autentyczne, wręcz namacalne, a przecież prawdziwa miłość przetrwa wszystko. Nadal łudziła się jeszcze iluzją wzajemności. Lecz to był jednocześnie ten moment kiedy zaczęła uczyć się ostrożności. W jej głowie zaczęły kłębić się wątpliwości.
Niebawem jej niemal dziecięca ufność miała runąć i umrzeć, zupełnie tak jak dwie smukłe topole drżące na wietrze za niebieskim ogrodzeniem.
Komentarze
Prześlij komentarz