Saska Kępa i jej primabalerina
25 listopada 1936, Warszawa Saska Kępa, ul. Elsterska
Na nocnym granatowym niebie kłębiły się chmury spowite mlecznym światłem księżyca. O północnej porze wokół panowała cisza i spokój. Jedynie delikatne podmuchy wiatru poruszały czasem bezlistymi gałęziami drzew. Grzegorz rozejrzał się dookoła. Ulica zdawała się zapaść już dawno w miękki sen. W oknach okolicznych kamienic zgasły światła, w ciemności i cieple gustownie urządzonych sypialni śniły zmęczone dniem umysły. Zostawiając ciało w miękkiej pościeli, przenosiły swoich właścicieli do światów wykreowanych przez ich podświadomość, tym razem niekontrolowaną przez hamulce dnia, uwalnianą na kilka godzin nocnej podroży.
źródło pierwotne: Tygodnik "Świat", 1931
Grzegorz nie spał, lecz przez te nieokreślonych kilka chwil, gdy powracając z próby koncertu stał przed swoim domem przy ulicy Elsterskiej 3, zdawał się śnić na jawie. Był zdecydowanie zadowolony z willi, którą wybudował cztery lata temu dla siebie i swojej ukochanej Haliny. Głównie dla niej. Dwupiętrowy, wysoko podpiwniczony budynek zaprojektowany został stosunkowo skromnie, acz gustownie. Fasadą przypominał nieco rokokowy pałacyk, lecz charakterystycznego dla tego stylu przepychu zdobień. Dostrzec można także wpływy modernizmu i nutę art déco. Nad wejściem, do którego prowadziły niewielkie schodki, widniał kartusz trzymany przez dwa rzeźbione putta, aniołki o wiecznie dziecięcych twarzach. Na kartuszu wyryty był monogram H.S. świadczący o jego żonie Halinie Szmolcównie, jako o głównej właścicielce posiadłości. Trzyosiowy budynek cechowała też symetria - po lewej i prawej stronie ustanowiono okna zakończone łukiem oraz dwa podłużne, wąskie okna po obu stronach wejścia. Nad wejściem na piętrze we wgłębieniu mieściła się niewielka loggia, na którą oboje mogli wychodzić ze swojej sypialni. Wokoło domu rosło kilka drzew, niektóre z nich były bardzo młode, nie wzrosły jeszcze zbyt wysoko. Ulica rozwijała się, tworzono na niej coraz więcej miejsca do życia, zieleni, z myślą o niej jako głównej arterii Saskiej Kępy.
Fitelbergowie, mieszkając tu od czterech lat, byli naprawdę szczęśliwi. W ich codzienności nie brakowało muzyki, tańca, gości, głośnych rozmów, wina, późnych powrotów do domu, artyzmu. Drobne przeciwności pokonywali razem, nie były one w stanie nigdy zniszczyć ich energii i zawzięcia we wspólnych dążeniach. We dwoje stanowili idealną harmonię. On tworzył muzykę, ona tańczyła. Oboje stwarzali więc przestrzeń wokoło piękniejszą, naginali rzeczywistość, mieszając atmosferę z dźwiękami przenikającymi serca, przecinając powietrze rytmicznym, pełnym ekspresji ruchem. Opowiadali siłą mięśni, kolorów, światła i materiałów o innych światach, niebyłych historiach, mitycznych istotach ożywających w ludzkich umysłach. Kreowali spektakl, podczas którego sami wcielali się w wielobarwne role postaci ze świata fantazji.
Ulica Elsterska była w zasadzie aleją, pośrodku której rozciągał się szeroki pas zieleni. Po obu jej stronach wyrastały dosyć nowo wybudowane domy wielorodzinne i kilka willi. Niektóre z nich swoją geometryczną bryłą uosabiały modernizm, korzystały z funkcjonalistycznych rozwiązań. Były też takie, które kształtem i detalami nawiązywały do klasycystycznych, historyzujących nurtów, choć nadawały i nowoczesną formę. Oto pod numerem 12 powstał neoklasycystyczny pałacyk, zaś pod numerem 1 sąsiadował z willą Fitelbergów całkowicie modernistyczny dwurodzinny dom, którego fasadę wyróżniał półokrągły wykusz mieszczący klatkę schodową. Należała do Władysława Różyckiego - syna założyciela słynnego bazaru, był jedną z najświeższych realizacji mieszkalnych w okolicy.
W jednym z okien domu pod numerem 3 mimo głębokiej nocy tliło się ciepłe, przygaszone światło. Grzegorz patrzył w nie, obserwując tańczącą lekko i z gracją Halinę. Każdy jej ruch pełen ekspresji, falujący przy tym materiał jej błękitnej, zwiewnej sukienki, każdy gest dłońmi, spojrzenie zdawały się opowiadać historię, układać się w płynną całość pełną wdzięku, ale i emocji, które targały tancerką. Jej ciało zawładnięte przez muzykę, zdawało się istnieć w świecie ekstatycznego snu. Oderwane od grawitacji wirowało pośród niebieskich fal materiału, jej postać migotała raz cieniem, raz owiana delikatną poświatą. Utkwiony w owym spektaklu wzrok Grzegorza błyskawicznie odczytał, ile jest w niej tęsknoty za występami na wielkiej scenie teatru. Halina od dwóch lat nie tańczyła już jako primabalerina na deskach Teatru Wielkiego, natomiast nie zrezygnowała z tańca. Na co dzień uczyła tańca grupkę swoich podopiecznych w specjalnie dla niej zaprojektowanej sali ćwiczeń urządzonej we własnym domu. Sprawiało jej to satysfakcję, jednak kłuł nieco brak świateł reflektorów, wielkiej sceny, występów dla tłumu ludzi, którzy przyszli wystrojeni danego wieczoru głównie dla niej, by obejrzeć barwną historię, którą opowie im, tańcząc, lśniąc w niezliczonych barwach tęczy, kryjąc za urzekającym uśmiechem ból mięśni, poranionych stóp, do którego zwykła się już przez lata przyzwyczaić. Teraz tańczyła boso na swojej własnej sali tanecznej, dając się ponieść muzyce, wyrzucając z siebie radość, smutek i milion tęsknot, o których nie opowie nikomu za dnia.
źródło: encyklopediateatru.pl
Grzegorz wiedział, że tęskniła. Stał teraz zaczarowany jej tańcem, podczas gdy z nieba zaczęły spadać płatki pierwszego w tym roku śniegu. Białe, lśniące gwiazdki opadały powoli, też jakby wirując rytmicznie w tańcu. Niektóre zakończyły swój lot, przyklejając się do czarnego płaszcza Grzegorza. Mimowolnie rzucił spojrzeniem na spoczywający na rękawie płatek śniegu. Tworząca misternie drobiazgowy wzór, jakby stworzona przez wielkiego artystę, maleńka kryształowa gwiazdka stopniowo traciła swoją biel, by stać się całkiem przeźroczysta i rozpaść się na milion niewidocznych kropelek. Coś pięknego, ale jakże kruchego zarazem. Taka była Halina w jego oczach - istotą najpiękniejszą na świecie, wydobywającą z siebie tyle wspaniałej ekspresji i artyzmu, a zarazem delikatną i eteryczną, którą postanowił chronić z całych sił.
źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe
7 września 1939, Warszawa, most Poniatowskiego
Szli akurat wtedy przez most, zmierzając w stronę Saskiej Kępy. Było ciepłe, słoneczne popołudnie, w wodach Wisły odbijał się jaśniejący błękit nieba. W powietrzu oprócz nadchodzącej jesieni czuć było niepokój. Szli pod ramię, nie mówiąc nic. W jej sercu kłębił się lęk, jakby coś miało się za chwilę wydarzyć. Przyspieszyła kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu.
Względną ciszę przerwał nagle mrożący hałas strzałów. Rozległ się coraz gęściej przecinający powietrze huk, jeden za drugim, coraz bliżej, niebezpiecznie blisko. Niemcy zaczęli ostrzeliwać most. Krzyki przerażonych ludzi mieszały się z bezlitosnymi odgłosami strzałów. Grzegorz objął Halinę ramieniem i biegli wraz z innymi uciekającymi w panice ludźmi. Biegli, mijając ludzi, których dzielił status społeczny i inne nieistotne w danym momencie kwestie, a łączyło to samo przerażenie w oczach. Biegli, by jak najszybciej znaleźć się z dala od zagrożenia, schować się przed gradem strzałów w bezpieczne miejsce. Czy jednak można było czuć się jeszcze gdziekolwiek bezpiecznie w tym mieście?...
W pewnych momentach czujemy, że tracimy grunt pod nogami. Metaforycznie i całkiem dosłownie. Widmo najgłębszego mroku, którego nigdy jeszcze nie poznaliśmy, zagląda nam do oczu, i chcąc przed nim uciec, zapominamy o istnieniu granic naszego ciała. Bicie serca nerwowo przyspiesza, poziom adrenaliny błyskawicznie wzrasta, strach gwałtownie zaciska gardło i żołądek. Przestrzeń wokół również przestaje posiadać jakiekolwiek ramy nadające sens otaczającemu obrazowi świata. Podłoże zdaje się zapadać, niebo otwierać, a to, co nas otacza, zaciera kontury i staje się wielką rozmytą mgłą. Halina, biegnąc, odrywała stopy od ziemi mimowolnie z gracją baleriny, jakby szykowała się do lotu łabędzia, by pozostawić za sobą to piekło, wzlecieć ponad miasto. Zamiast słyszeć gwar rozmów i jednostajny szum miasta, słyszała tylko szalejące wystrzały, ludzkie krzyki i swój własny, głośny oddech, coraz głośniejszy. Coraz głośniejsze strzały przelatywały tuż obok niej, jakby zamieszkały w jej głowie. Od Wisły też nie dochodził do niej ten sam zapach wody, który zawsze czuła przechadzając się tędy na spacer w ciepłe dni. Zapach wody mieszał się bowiem z zapachem krwi. Nagle poczuła okropny, rozrywający ból pochodzący z brzucha. Ręka, którą dotknęła bolącego miejsca, była we krwi. Nic nie mówiąc, biegła dalej, powoli coraz bardziej opadając z sił, czując metaliczny smak krwi w ustach. W pewnej chwili nie czuła już nic. Upadła tracąc przytomność. Grzegorz wziął ją na ręce, aż w końcu wycieńczonemu udało się znaleźć chwilowo bezpieczną przystań w domu na Elsterskiej 3.
***
Halina Szmolcówna ostatecznie nie przeżyła ostrzału na moście. Dokładnie została raniona odłamkiem. Zmarła w wyniku odniesionych ran 28 września 1939 roku. Jej mąż, kompozytor i dyrygent Grzegorz Fitelberg po śmierci żony wyjechał z kraju i udał się do Paryża, potem do Argentyny i USA. Jakiś czas po zakończeniu wojny powrócił do Polski, lecz już nigdy nie zdecydował się zamieszkać w willi na ulicy Elsterskiej 3. Zgodnie z testamentem Grzegorz przekazał willę Związkowi Kompozytorów Polskich. Kompozytor zmarł w Katowicach 1953 roku. Obecnie willa jest ujęta w gminnej ewidencji zabytków. Znajduje się w niej kancelaria adwokacka.
Komentarze
Prześlij komentarz